Nie masz konta? Zarejestruj się

Studenci nad Donem

08.04.2003 00:00
Lucyna Kozub-Jentys, dyrektor LO dla dorosłych w Chrzanowie, tytuł magistra zdobyła w Rostowie nad Donem.
Lucyna Kozub-Jentys, dyrektor LO dla dorosłych w Chrzanowie, tytuł magistra zdobyła w Rostowie nad Donem. Na tamtejszym uniwersytecie w latach 1976-81 studiowała przez pięć lat filologię rosyjską.
Lucyna Kozub należała do najlepszych uczennic chrzanowskiego gimpla. Przodowała zwłaszcza w języku rosyjskim. Odnosiła sukcesy w olimpiadach. W szkole prowadziła koło miłośników języka rosyjskiego. Zamiłowanie do tej mowy wyniosła z domu rodzinnego. Jej matka pochodziła z Wołynia. 19-letnia Lucyna chciała studiować filologię rosyjską. Początkowo nie myślała jednak o wyjeździe za granicę. Skłaniała się raczej ku Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Stało się jednak inaczej. Jeszcze przed maturą odbyła rozmowę z pracownikami UJ. Na uczelni zdecydowano, że powinna studiować w Związku Radzieckim.
- Nie wiedziałam jednak na jakiej uczelni. Wszystko wyjaśniło się na kursie przygotowawczym we Wrocławiu. Okazało się, że będzie to uniwersytet w Rostowie nad Donem – opowiada.

Nad Morzem Azowskim
Rostow wydawał jej się odległy. Z mapy wyczytała, że leży nad Morzem Azowskim – 2 tys. km od rodzinnego domu.
- Pomogła mi mama. Powiedziała, że nigdzie nie nauczę się języka tak dobrze jak w kraju, w którym ludzie nim mówią. I to prawda. Poznałam rosyjski od podszewki. Razem z jego dialektami, wulgaryzmami, dowcipami – zapewnia.
Pierwsze wrażenia z Rostowa nie były, niestety, pozytywne. Podróż samolotem z przesiadką na lotnisku w Kijowie była męcząca. Na dodatek jej towarzyszka z Polski zgubiła bagaż.
- Powiadomiłyśmy policję. Koleżanka płakała, ja tłumaczyłam, o co nam chodzi. Po przesłuchaniach policjanci odwieźli nas do akademika. Był sierpień. Zajęcia na uczelni jeszcze się nie zaczęły. Akademik był pusty – wspomina nauczycielka.
Dopiero po kilku tygodniach wypełnili go studenci. Cudzoziemcy mieszkali razem z Rosjanami.
- Na moim roku było 10 Polaków. Nie rozmawialiśmy jednak w języku ojczystym. Kiedyś jedna z moich rosyjskich koleżanek, Wala, skarciła nas, gdy usłyszała, że ja i inna koleżanka z Polski, rozmawiamy ze sobą po polsku. Wala powiedziała nam, że to niegrzeczne, bo my coś mówimy, a ona tego nie rozumie – opowiada.
Wykłady odbywały się popołudniami. Życie akademickie zaczynało się późną nocą. Trwało czasami do trzeciej nad ranem. W trakcie studiów pokojarzyło się sporo polsko-radzieckich par. Do rozrywek polskich studentów należały też występy w zespole Agidbrygada. Odziani w ludowe stroje chłopcy i dziewczęta znad Wisły tańczyli i śpiewali na polską nutę.
- Wszędzie przyjmowano nas jak wielkich artystów. Mówiono, że jesteśmy ambasadorami Polski w ZSRR – wspomina studenckie występy.
Wiele kłopotów studentom z Polski nastręczał tamtejszy klimat. Latem temperatura osiągała nawet 50 stopni Celsjusza. Zimy były srogie i śnieżne. Słupek rtęci spadał do 40 stopni poniżej zera.
Niełatwo było też przyzwyczaić się do jedzenia serwowanego w studenckiej stołówce. Było smaczne, lecz niesamowicie tłuste. Lucyna Kozub-Jentys do dziś pamięta słynną rostowską śmietanę. Tak gęstą, że można ją było kroić nożem.
- Wiele studentek zaczęło samodzielne kucharzenie. W Rostowie sprzedawano wspaniały chleb – biały, półczarny i czarny. Kupowałyśmy najczęściej jajka, ziemniaki, cebulę, owoce. Z mięsem był pewien problem. Na bazarach można było kupić typową rąbankę. W Rostowie nauczyłam się jeść chleb z ziemniakami – uśmiecha się do wspomnień pani Lucyna.

Kłopoty z notowaniem
Dla studentów z zagranicy nie było taryfy ulgowej. Wszystkie przedmioty, łącznie z nauką języków obcych, prowadzono po rosyjsku. Lucyna Kozub uczyła się więc po rosyjsku niemieckiego, serbsko-chorwackiego, staro-cerkiewno-słowiańskiego. Z przetłumaczonych na rosyjski książek poznawała dzieła literatury światowej.
- Początkowo miałam kłopoty z notowaniem. Szczególnie trudne było to na wykładach z historii partii. Profesor mówił bardzo szybko. Nie interesowało go, że na sali są też obcokrajowcy – mówi.
Wielkim ułatwieniem dla studentów były podręczniki, które dostawali na początku roku akademickiego. Każdy miał własny komplet książek. Nie trzeba więc było biegać po bibliotekach. Inaczej wyglądały również relacje między studentami a wykładowcami.
- Nie było tytułomanii. Do profesorów zwracaliśmy się stosując imię i tzw. otciestwo, czyli imię ojca. Na przykład: Maria Iwanowna. Wielu wykładowców pytało, jak nam się żyje w Rostowie, jak sobie radzimy. O polskich studentach mieli dobre mniemanie. Mówili, że jesteśmy pilni, że zależy nam na nauce. Tak faktycznie było. Wielu z nas skończyło studia z wyróżnieniem – opowiada Lucyna Kozub.
W ZSRR najlepsi studenci dostawali dyplomy w czerwonej okładce. Ci, którym nauka szła trudniej, otrzymywali dyplomy w kolorze niebieskim. Lucyna Kozub wróciła do Polski z czerwonym dyplomem. Prawie wszystkie egzaminy zdała na 5.

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 14 (575)
  • Data wydania: 08.04.03

Kup e-gazetę!